WSPIERAJĄ NAS
POZNAJEMY ZAGŁĘBIE


E-book o historii Zagłębia Dąbrowskiego:

Projekty Realizowane












Społeczność
Polecamy




Apel do mediów o uszanowanie różnorodności województwa

Strona Piotra Bieleckiego

Aktualności

Zapomniana historia: Sprawa Grupy Dywersyjnej "Dynamit" z Dąbrowy Górniczej
Dariusz Jurek 06.01.2011
Po zakończeniu II wojny światowej na terenie Zagłębia Dąbrowskiego działało około trzydziestu różnych nielegalnych związków i organizacji, które skupiały osoby pragnące walczyć z komunistycznym totalitaryzmem. O wielu z nich pisał Jerzy Stachnik w artykule pt. „Z dziejów konspiracji antykomunistycznej” zamieszczonym w Roczniku Sosnowieckim tom II. O grupie „Dynamit” zawarł jednak jedynie krótką wzmiankę. Inne publikacje na ten temat nic nie mówią...

A oto informacje, jakie udało się pozyskać od Janusza Bednarczyka i Andrzeja Śliwonia. Obaj mężczyźni przedstawili losy chłopców z Dąbrowy Górniczej, którym zabrane zostały przez komunistyczną władzę najpiękniejsze lata młodości i to, co jest bezcenne – zdrowie. Jeden opowiedział o swoim krewnym, drugi – o sobie.

W przedstawionych przez nich dokumentach można było przeczytać, że Wojskowy Sąd Rejonowy w Katowicach na sesji wyjazdowej w Będzinie 25 listopada 1950 roku orzekł, iż Jerzy Bednarczyk, Andrzej Śliwoń i Włodzimierz Gruszczyński działali od jesieni 1948 roku do wiosny 1950 w nielegalnej organizacji pod nazwą Grupa Dywersyjna Dynamit, której zadaniem było sporządzanie i rozpowszechnianie ulotek o treści antypaństwowej, dokonywanie gwałtownych zamachów na funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej oraz dokonanie zmiany ustroju Polski Ludowej. Mówiły także o ich koledze, któremu postawiono zarzut, że „mając wiarygodną wiadomość o istnieniu na terenie Dąbrowy powyższej grupy, nie zawiadomił natychmiast o tym fakcie władzy powołanej do ścigania przestępstw”.

Zostały wydane wyroki. Sąd skazał:
- Jerzego Bednarczyka na karę łączną 12 lat więzienia z utratą praw publicznych
i obywatelskich praw honorowych na okres lat 5 wraz z przepadkiem całego mienia,
- Andrzeja Śliwonia na karę łączną 7 lat więzienia z utratą praw publicznych
i obywatelskich praw honorowych na okres 3 lat,
- Włodzimierza Gruszczyńskiego na 5 lat więzienia,
- mężczyznę, który nie brał czynnego udziału w działaniach, na 1 rok więzienia.

Zaliczono skazanym okres tymczasowego aresztowania : J. Bednarczykowi od 27.04.1950 r., A. Śliwoniowi od 10.05.1950 r., a W. Gruszczyńskiemu od 3 sierpnia 1950 r.
Członków Grupy uniewinniono od zarzutu wspólnego omawiania pomiędzy sobą gwałtownych zamachów na funkcjonariuszy MO.

W roku 1948 Jerzy był absolwentem szkoły podstawowej, Andrzej uczył się w gimnazjum o kierunku mechanicznym. Obaj mieli po 18 lat. Włodzimierz – trzy lata od nich starszy, kształcił się w liceum energetycznym. Ta trójka serdecznych przyjaciół chciała się przeciwstawić szerzącej się obłudzie i zakłamaniu ówczesnych władz. Założyła organizację, która miała za zadanie pisanie ulotek, mówiących o różnych faktach politycznych i społecznych, by prawda dotarła do szerszego ogółu.

Ulotki te chłopcy rozlepiali przez okres 6 miesięcy, na przełomie lat 1948 – 1949, na terenie Dąbrowy Górniczej i Sosnowca, zaopatrując je własnoręcznie zrobionym stemplem (z liter pochodzących z dziecinnej drukarni - zabawki) z napisem Polska Organizacja Niepodległościowa „Dynamit”. Łącznie rozpowszechnili ich około 400 sztuk i zerwali kilka transparentów mówiących o przyjaźni polsko-radzieckiej. Na tym polegała ich „dywersyjna” działalność, która miała obalić istniejący ustrój.

Treści zawierane w ulotkach były właściwie większości mieszkańców znane, bo zostały odczytane wcześniej z niemieckich gazet, np. te na temat mordu oficerów polskich w Katyniu, lub odsłuchane z Radia Wolna Europa, a każdy Polak będący „niekomunistą” poczytywał za swój patriotyczny obowiązek przekazywać je dalej.
Chłopcy pisali też o tym, że ludzie powinni być sprawiedliwie traktowani, nie oskarżani za przynależność do AK, nie karani na podstawie poszlak. Wyrażali swój sprzeciw wobec bestialskich metod stosowanych podczas przesłuchań na milicji i w Urzędzie Bezpieczeństwa.

Inicjatorem grupy był wychowywany bez rodziców Jurek (matka jego zmarła jeszcze w roku 1933, a ojciec odszedł na skutek wyczerpania i okupacyjnych przeżyć w roku 1945). Pozostając pod wpływem brata matki – Bolesława Kisiela, byłego żołnierza Armii Krajowej, który opowiadał mu o wielu sprawach, nie mógł pogodzić się z propagowanym fałszem. Swoimi myślami dzielił się z przyjaciółmi. Stąd zrodziła się inicjatywa założenia wspomnianej wcześniej organizacji. O swoich działaniach informowali zaufanego kolegę – Henryka. W domu Włodzimierza, też wychowującego się bez ojca, odbywali narady. Korzystając natomiast z faktu, że matka Andrzeja pracowała w Urzędzie Górniczym (mieścił się on przy głównej ulicy w Dąbrowie Górniczej) i miała do dyspozycji maszynę do pisania, drukowali na niej teksty ulotek. Robił to właściwie sam Andrzej, który często przychodził po godzinie 15.00, gdy kończyła pracę i pod pretekstem nauki pisał, kalkując treść trzykrotnie. Matka w tym czasie wykonywała swoje zawodowe prace i oficjalnie o działalności chłopców nic nie wiedziała. Obecność Andrzeja na terenie biura nie wzbudzała podejrzeń, ponieważ jedyną osobą, która go widywała, był portier.

Gotowe egzemplarze chłopcy najczęściej naklejali w pobliżu kopalni „Gen. Zawadzki” i Huty im. Feliksa Dzierżyńskiego, ponieważ tamtędy przechodziła największa ilość osób. Zeznanie przed sądem świadka, który potwierdził ten fakt, było dowodem w sprawie. Tę samą rolę odegrała maszyna do pisania, której czcionki zidentyfikowano jako tożsame z literami znajdującymi się na ulotkach.

Grupa przerwała swoją działalność z obawy o konsekwencje i więcej już jej nie wznawiała. Urząd Bezpieczeństwa i milicja zaczęła jednak już szukać członków. W 1950 roku zostali wszyscy aresztowani.
Andrzej był właśnie w pracy na II zmianie w Centralnych Warsztatach Elektrycznych (dzisiejszy „Damel”), gdy dostał telefonicznie polecenie, by zgłosił się do Kadr. Przypuszczał, jaki jest tego cel, ale ucieczka była niemożliwa. Pod eskortą dwóch osób został zawieziony do domu, w którym przeprowadzono rewizję. Pomimo że nic nie znaleziono, zatrzymano go.
Jerzy asekuracyjnie opuścił wcześniej Dąbrowę, planując nawet nielegalne przekroczenie granicy Polski. Wyjechał w jeleniogórskie, gdzie ożenił się. Gdy wrócił do rodzinnych stron, został aresztowany.

Członków grupy osadzono w areszcie w Urzędzie Bezpieczeństwa najpierw w Katowicach, a następnie w więzieniu w Będzinie i traktowano jak bardzo groźnych przestępców. Byli wiele razy bici, zrywani ze snu i doprowadzani na śledztwo, podczas którego pijani oficerowie znęcali się nad nimi fizycznie i psychicznie. O rozprawie sądowej, na której byli oskarżani, Jerzy Bednarczyk wyraził się, że przypominała filmy o czasach rewolucji: sędzia i inni prawie spali, wyjaśnień nie słuchano, a obrońcy byli właściwie niepotrzebni. Wyroki były już wypisane wcześniej.

Jurka wywieziono do ciężkiego więzienia we Wronkach. Jedyne, co go dobrego tam spotkało to kontakt z bardzo wartościowymi, mądrymi ludźmi, też więźniami, osadzonymi za przekonania polityczne i głoszenie historycznej prawdy. Złe traktowanie i warunki, w jakich musiał egzystować, sprawiły, że zachorował na gruźlicę. Pijani lekarze leczyli go słuchawkami i aspiryną. W więziennym szpitalu było jednak o tyle lepiej, że zaprzestano szykan polegających na laniu wody do celi, stania nago na korytarzu, karania ciemnicą, odbieraniu połowy i tak głodowej racji żywnościowej. Dzięki silnemu organizmowi przeżył, chociaż jego lewe płuco było jak sito. Ze względu na chorobę po ponad czterech latach został zwolniony na rok przerwy w odbywaniu kary w celu podleczenia się na wolności...

W miesiącu powrotu do więzienia został zoperowany, ale do organizmu wdał się stan ropny. Kiedy leżał ciężko chory, często nachodzili go funkcjonariusze UB z żądaniami wydania pozostałych nazwisk. Nie wierzyli bowiem, że członków grupy „Dynamit” było tylko trzech i nie mieli żadnej łączności z inną grupą czy wywiadem. Po wyjściu ze szpitala, po wielu pismach do Rady Państwa, darowano mu dalsze odbycie kary.

Andrzej Śliwoń został aresztowany 10 maja 1950 roku i osadzony w areszcie śledczym Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach. W czerwcu tego roku przetransportowano go do Powiatowego U.B. w Będzinie. Areszt śledczy w P.U.B. mieścił się w piwnicach budynku. Pomieszczenia nie były przystosowane do przebywania w nich ludzi, a tylko do składowania wszelkich rzeczy. Warunki, w jakich więźniowie musieli przebywać powodowały, że ich stan zdrowia szybko się pogarszał. W sumie, proces niszczenia ich zdrowia miał miejsce we wszystkich zakładach karnych i trwał aż do wyjścia na wolność.

W lipcu 1950 roku A. Śliwonia przewieziono do pobliskiego więzienia, również w Będzinie, w którym dalej, aż do października 1950 roku, był poddawany śledztwu. W kwietniu 1951 roku przetransportowano go do więzienia w Gliwicach, na tak zwaną „koncentrację” więźniów karnych, w celu skierowania do więzienia docelowego. Po kilku tygodniach pobytu w ciasnych, zimnych i przepełnionych celach A. Śliwoń wraz z innymi więźniami został przewieziony koleją w nieznanym kierunku. Jechali w krytych wagonach towarowych ze szczelnie pozamykanymi oknami, pilnowani przez kompanię K.B.W. z bronią w każdej chwili gotową do strzału. Podczas przypadkowego postoju na stacji więźniowie usłyszeli, co pasażerowie czekający na pociąg mówią na temat napisu znajdującego się na ich wagonach: „BANDYCI Z UPA”, zamieszczonego po to, by nikt nie zechciał im pomóc. Żaden z więźniów nie ośmielił się wykrzyczeć, że to, co zostało napisane, nie jest zgodne z prawdą. Nie protestowali, bo byli świadomi konsekwencji takiego postępowania - terror w tamtych latach był w pełnym rozkwicie.

Andrzej Śliwoń znalazł się w centralnym więzieniu w Raciborzu. Transport więźniów karnych został osobiście powitany przez naczelnika, który wygłosił krótką, dosadną w treści, niemiłą dla ucha mowę, uświadamiającą, że przybyli nie do sanatorium. Powiało na nich grozą.
Przyszły najcięższe chwile – okres ograniczeń żywności sprzedawanej w więziennej kantynie. W tym czasie kuchnia więzienna miała dla więźniów jedynie ziemniaki i kiszoną kapustę, serwowaną dwa razy dziennie, na obiad i kolację, bez względu na dzień tygodnia. Andrzej miał ciągłą nadkwasotę, inni więźniowie również. Paląca zgaga dokuczała nieustannie.Ewenementem kulinarnym, dostępnym do nabycia w kantynie, była „wędlina” w kształcie kiełbasy, zrobiona z żółtego sera. Pierwszą zapowiedzią powrotu dań mięsnych była kaszanka, nieopatrznie sprzedawana wygłodniałym więźniom w ilości 2-3 kilogramów na osobę. Konsumowana w powyższej ilości po wielomiesięcznym poście powodowała niesamowite reakcje żołądkowo-jelitowe. A w celach nie było ubikacji! Dopustem Bożym były też pluskwy, które na okrągło „molestowały” więźniów. Broniąc się przed nimi, zaklejali oni przydziałowym mydłem dziury w ścianach.

Zasądzony wyrok, w raciborskim starym pruskim więzieniu odbył A. Śliwoń do połowy, pracując w tamtejszej szwalni mundurów po 8 godzin dziennie. Resztę doby przebywał w 5- osobowej celi. Regulaminowy spacer dla pracujących więźniów, będący dla nich jedną z najprzyjemniejszych chwil dnia, mógł trwać 30 minut, ale zasada ta nie zawsze była przestrzegana. Praca w szwalni dawała szansę na skrócenie kary tym więźniom, którzy wykonywali 133% miesięcznej normy. Wtedy czas odbycia kary liczono w ten sposób, że za jeden miesiąc pracy zaliczano dwa miesiące więzienia. Praca w szwalni była też dobrodziejstwem z innego względu – można było zamienić małą kubaturę celi na dużą halę produkcyjną.

Na wiosnę 1953 roku nieoczekiwana zmiana (amnestia z 1952 roku zmniejszająca wyroki) spowodowała, że spora grupa więźniów, a w niej również A. Śliwoń, została wywieziona do pracy w kamieniołomach wapnia w Strzelcach Opolskich. W tamtym miejscu więźniowie mogli zaznać odrobiny wolności, ponieważ mieli możliwość częstego przebywania pod gołym niebem. Andrzej Śliwoń pracował od 14.00 do 22.00, a co drugi tydzień na trzeciej zmianie, od godziny 22.00 do 6.00.
Pomimo że był miesiąc maj, często padał śnieg, a nocami temperatura spadała do kilku stopni poniżej zera. Więźniowie marzli bezlitośnie w letnich drelichach – w samych bluzach i spodniach, podczas gdy ich cywilne swetry leżały w depozycie, bo nie miał im kto ich wydać. Nie mieli się też gdzie schować przed zimnem, bo odkrywka była kamienną pustynią. W następnych miesiącach również przeważała pogoda jesienna. Konsekwencją ciągłego wychładzania organizmu było zapalenie płuc. A. Śliwoń, chorując na nie, przeleżał we wrześniu w obozowej izbie chorych dwa tygodnie. Po tym czasie z jego zdrowiem wcale nie było dobrze, ale nikt się tym nie przejmował. Chory, pomimo jego próśb, nie został skierowany na żadne badania.

Listopad 1953 roku przyniósł Andrzejowi Śliwoniowi wiadomość o skróceniu kary, w nagrodę za wykonywanie pracy w raciborskiej szwalni w ponadnormatywnym wymiarze. Do końca „odsiadki” pozostało mu około roku. W związku z tak „niskim” wyrokiem zmieniono mu też aktualne miejsce pracy. Dzisiaj wspomina: „dostałem się wtedy, jak mówi przysłowie, z deszczu pod rynnę. Zatrudniono mnie do wypalania wapnia, oczywiście na III zmianie, aż do wyjścia na wolność. Zaczęła się praca w piekle!”.

Obowiązkiem Andrzeja było wkładanie do komory pieca i układanie w stos, sięgających około 2,5 metra, kawałów wapienia o wadze do 40 kilogramów sztuka. W przypadku tych najcięższych brył pomagali mu dwaj mocniejsi koledzy, należący do ich trzyosobowej brygady. Wpychanie pełnych wózków szynowych do pieca i wypychanie pustych na zewnątrz odbywało się przy amplitudzie temperatur o wysokości kilkudziesięciu stopni. W piecu, do którego trzeba było wchodzić, temperatura wynosiła +50 do +60 stopni, a na dworze, np. w styczniu, mróz sięgał -20 stopni.

Po pracy więźniowie wracali do pobliskiego obozu na śniadanie i odpoczynek. Mieli prawo spać do obiadu. Z uwagi jednak na przebywanie w jednej sali wielu osób, w tym nie pracujących na nocnej zmianie, a co za tym idzie nie potrzebujących spać w dzień, całkowity odpoczynek był niemożliwy – dwie do czterech godzin snu musiały wystarczyć.

Z więziennego koszmaru wybawiło Andrzeja Śliwonia nieoczekiwane zwolnienie. Dzisiaj dziękuje za to losowi, bo był to ostatni moment na ratowanie życia. Gdy wyszedł na wolność, wezwanie na komisję poborową, której z urzędu potrzebne były prześwietlenia płuc przyszłych żołnierzy, spowodowało, iż dowiedział się, że nacieki na jego płucach świadczą o początkach gruźlicy. Z tego też powodu powołania do wojska nie dostał. Chorobę udało mu się w późniejszym okresie pokonać, pomimo ogólnie bardzo słabego zdrowia, dzięki leczeniu i oszczędnemu trybowi życia.


P.S.
Postanowieniem Sądu Wojewódzkiego Wydziału V Karnego w Katowicach z dnia 02.10.1953 roku o amnestii karę orzeczoną Andrzejowi Śliwoniowi złagodzono do 4 lat i 8 miesięcy więzienia.
Postanowieniem w/w Sądu z dnia 12.02.1954 r. został on warunkowo zwolniony w dniu 19.02.1954 r. Jednocześnie Sąd ten stwierdził, że skazanie, wyrok i pozbawienie wolności nastąpiło z przyczyn politycznych. W 1991 roku Andrzej Śliwoń otrzymał z Urzędu Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych zaświadczenie, że był ofiarą represji okresu powojennego.

Jerzy Bednarczyk po roku 1980 był działaczem „Solidarności”. Umarł nagle w bliżej nieokreślonych okolicznościach. Jego żona twierdziła, że było to upozorowane samobójstwo. Ktoś potajemnie zorganizował pogrzeb.

Kolega działaczy grupy „Dynamit” zamknięty był w areszcie przez 9 miesięcy, a zaraz po rozprawie zwolniony.

Opracowała: Danuta Micur

0 odpowiedzi
Komentarze

Brak dodanych komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz

Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Region w pigułce
Historia
Obszar i granice
Herb i barwy
Ludzie
Legendy i podania
Muzea i galerie
Kinematografia
Ciekawostki

Kącik Regionalisty

Doł±cz do nas
czyli zapraszamy
do działania

Wesprzyj
nasze
działania

Warte czytania








Nasi partnerzy




_

Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3.
statystyka